Fot. Grażyna Kołek
Na początku tego roku nakładem wydawnictwa Marginesy ukazał się nowy przekład zbanej i lubianej powieści Lucy Maud Montgomery "Ania z Zielonego Wzgórza". Najnowsze tłumaczenie historii o rudowłosej dziewczynce wzbudziło wiele emocji.
Wierni czytelnicy mogli dostać zawału serca już na widok okładki, bo ich oczom ukazał się tytuł " Anne z Zielonych Szczytów". O zgrozo! Dalej kolejne zaskoczenia. Nie ma pokoiku na facjatce, imiona bohaterów też brzmią zupełnie inaczej, a to nie jest koniec niespodzianek.
Echa nie milkną nadal. Wielu nie zostawia suchej nitki na Annie Bańkowskiej, która dokonała tego odważnego tłumaczenia. Oburzeni argumentują, że nie zmienia się czegoś, co tak mocno zakorzeniło się w świadomości odbiorców, istniało od zawsze. Tłumaczka przekonuje, że jest to przekład bliższy oryginałowi i na dodatek z dużo większą dawką humoru. Nie do wszystkich jednak trafia ta argumentacja.
Czy można z tej literackiej burzy wyciągnąć jakąś duchową prawdę? Śledzę ten spór i zastanawiam się, dlaczego tak trudno jest nam otworzyć się na nowe... Tkwimy w tym, co znamy. Często będziemy tego bronić za wszelką cenę, okopiemy się i pozostaniemy głusi na argumenty innych. To smutne, bo Bóg stwarza nowe, często do nowego nas zaprasza, proponuje zmiany. Może warto się odważyć, dać sobie szansę na to, że inna perspektywa patrzenia na rzeczywistość będzie równie wartościowa.
Bardzo chętnie sięgnę po "nową Anię". A Wy?
Renata Grzelczyk